Beskidy MTB Trophy 2014 – relacja Michała Czyża (ZVL Kreidler Sportiva)
W ostatni weekend, między 19 a 22 czerwca br., odbył się międzynarodowy wyścig etapowy – Beskidy MTB Trophy 2014. To jedyny wyścig w Polsce, w którym na liście startowej znajduje się więcej obcokrajowców niż Polaków. W zmaganiach udział wzięło trzech zawodników teamu ZVL Kreidler Sportiva: Michał Czyż, Roman Frankiewicz oraz Jacek Rzodkiewicz.
Najlepiej spisał się Michał Czyż, który po 4 dniach uplasował się na 22. pozycji (kat. OPEN). Wyjątkowo dobrze spisał się podczas czwartego etapu – ukończył go na 9. miejscu (kat. OPEN).
Poniżej szczegółowa relacja Michała Czyża, który startował na rowerze Kreidler Black Tusk 29R Carbon Team Edition:
Przygotowania
Jako że bardzo lubię ten wyścig, postanowiłem w tym roku również wystartować i to pomimo cierpienia, które trzeba znieść za każdym razem :). Przed startem postanowiłem przeprowadzić następujące przygotowania: 10 dni przed godziną „zero” był BM w Wiśle, gdzie wystartowałem. Potem zostałem jeszcze 3 dni w Wiśle i codziennie jeździłem po górach. Planowałem po 3,5-4 godz. dziennie, ale ostatecznie udało się tylko w niedzielę zrobić 3,5 godz, bo potem było bardzo ciężko i coraz krócej treningi wychodziły… Do tego czułem się coraz bardziej „zajechany”.
Następnie odpoczywałem 3 dni, nie robiąc nic, w sobotę 3,5 godz. w tlenie, gdzie miałem średnio +10W względem normalnej dyspozycji. W niedzielę podjazd pod ZOO w Krakowie (ok. 9 min), gdzie na rowerze treningowym pobiłem rekord jazdy na progu beztlenowym (wg tętna). Potem pojechałem zrobić dłuższe „wyjeżdżenie” w tlenie i nie byłem w stanie wyciągnąć tętna powyżej 130! Dziwne… męczyłem się niemiłosiernie. Pełen obaw i nadziei, że 3 dni odpoczynku pomogą, dałem się jednak przekonać i zapisałem się na tegoroczne Trophy.
I etap – Czantoria (19 czerwca 2014 r.)
Pogoda super. Bez upału, choć czasami grzało trochę za bardzo. Od dawna nie padało, więc trasa była całkowicie sucha, przyjemna. Po starcie pilnowałem się mocno, żeby nie przekroczyć tętna 180 (mój próg LT). Jechałem spokojnie, mijałem pod górę, ale bez jakichś szaleństw. Na zjazdach za to trochę przeginałem i udało się sporo ludzi łyknąć.
Ciekawy moment był na zjeździe z Czantorii w kierunku Małej Czantorii. W siodle było wypłaszczenie z ziemistą, koleistą drogą przecinającą ogromną łąkę. Jakieś 300 m przede mną jechał jakiś Duńczyk albo Belg… Kątem oka zauważyłem, jak z bikera jadącego jakieś 40km/h nagle robi się kula dymu i pyłu o średnicy ok. 3 metrów :). Gość wyglebił poważnie, ale jak przejeżdżałem obok już się powoli zbierał. Tam też doszedłem Piotra Brzózkę z JBG2, który miał jakieś problemy ze sprzętem. Wkrótce mnie doszedł i przeszedł pod górę, jak furmankę. Co ciekawe, na zjeździe z Małej Czantorii dogoniłem go :). Tu zaczęły się problemy dla mnie, bo – nie wiedzieć czemu – wypadło mi szkło kontaktowe z prawego oka. Prędkość? Dziury i wibracje? Jako że mam wadę -3, dziwnie widziałem… Niby jednym okiem ostro, ale drugim zbyt słabo… Mózg długo nie mógł się do tego przyzwyczaić, no i o rozsądnym tempie na zjazdach nie było już mowy. Spróbujcie zamknąć jedno oko na zjeździe, to przekonacie się, jak to jest. Potem był bufet i dojazdówka po asfalcie wzdłuż doliny Jaszowiec. Tam spróbowałem się przytrzymać za ekipą JBG2. Wkrótce jednak przekonałem się, że to słaby pomysł, bo chłopaki generowali minimum 20W więcej niż ja, jadąc sobie relaksacyjnie. No i zaczął się podjazd pod Orłową, gdzie strasznie cierpiałem… i zastanawiałem się nad sensem cierpienia w życiu człowieka. Poza tym podjąłem decyzję o wycofaniu się z zawodów, ale dopiero następnego dnia, więc w sumie mogłem cierpieć, bo następnego dnia i tak miałem nie startować :).
Przemyślenia pozwoliły jakoś wspiąć się na Orłową i potem na Trzy Kopce. Potem w Wiśle Malince miły akcent – ludzie z teamu ZVL Kreidler Sportiva przywitali mnie głośnym dopingiem – dzięki wielkie. Banan zjedzony na bufecie pozwolił sprawnie wjechać na Cienków i do połowy płyt pod Kozińce. Tam trochę mnie odcięło, ale jako że do mety nie było już bardzo daleko – nie straciłem za dużo. Poza tym na mecie czułem się całkiem ok. W końcu byłem 52. (OPEN) z czasem ok 3:41. Najłatwiejszy etap :).
II etap – Javorovy (20 czerwca 2014 r.)
Drugiego dnia był najdłuższy i najcięższy etap w Czechach. Dwa lata temu na tym właśnie etapie zaliczyłem strasznego „zgona”, jechałem w sumie 5:40 i było strasznie. Doszło nawet do tego, że wyprzedziła mnie kobieta! Na starcie dostałem od Jacka zapas żeli i innych „koksów” na cały wyścig i wiozłem go przez cały etap w kieszonce :). Niezbyt optymalne to było ze względów wagowych, ale psychologicznie pozwalało się czuć wręcz niezwyciężonym :).
Zacząłem spokojnie. W międzyczasie padał trochę deszcz, jednak bez żadnych konsekwencji, ponieważ w lesie było sucho. Tego dnia były dwa ciekawe zjazdy. Pierwszy z „Ostrego”. Stromo, wąsko, ślisko z kamieniami i korzeniami. Paru gości przed nami zaliczyło tam nieprzyjemne dzwony. Drugiego zjazdu bałem sie bardziej. Mówię o słynnych „agrafkach” na Jaworowym. Dwa lata temu, jadąc na rowerze 26”, miałem problemy, żeby utrzymać kierownicę… Bolało jak cholera. No, ale w tym roku na 29” kołach w Kreidlerze Black Tusk poszło jak z płatka. Myślę, że hamulce Avid XX oraz Rock Shox XX miały też niemały udział w komforcie oraz prędkości jazdy. Dogoniłem tam większą grupę, która na podjeździe wydawała się baaardzo daleko. Jednak 29 cali w ciężkim terenie jest sporo lepszy od 26”. Nie bez znaczenia są opony 2.2 i mniejsze ciśnienie przy bezdętkowym rozwiązaniu. Przy okazji muszę pochwalić opony Maxxis Icon 2.2 Exo. Bez porównania najlepsza opona, na której było mi dane jeździć (nie żebym dostał je za darmo i chwalę… – kosztowały mnie po 200 zł za sztukę).
Anyways, jechałem sobie na ok. 25. miejscu OPEN i było całkiem przyjemnie. Do czasu. Do 3 godz. i 50 min., gdzie to na ostatnim podjeździe pod Girową totalnie zjechałem. Tak zjechałem, że na podjeździe musiałem zejść z roweru i prowadzić… Tam wyprzedziło mnie sporo ludzi (z 10) :(, między innymi taki charakterystyczny Litwin w pstrokatej koszulce z napisem „love HAWAII”, „HAWAII”, ku…a Ja tu umieram. a tu Hawaje… Wyprzedził mnie na jakieś 50 metrów i… też zjechał, tak samo jak ja :). No i tak sobie jechaliśmy kolejną godzinę. Co go doszedłem, to mi odjechał na 50-100 m i tak w kółko… Przy czym wszystko na minimalnym tempie, bo zgon przecież.. Trochę to przypominało wyścigi dziadków na swoich elektrycznych wózkach z limitem prędkości 5 km/h :). W końcu łyknąłem go na ostatnim zjeździe przed metą. Etap skończyłem 36. (OPEN), czas 4:49. Bez zgonu byłbym jakieś 10 min wcześniej… Szkoda. Na mecie czułem się bardziej podjechany niż dzień wcześniej, ale w sumie bez tragedii.
III etap – Rycerzowa (21 czerwca 2014 r.)
Bardzo lubię te tereny, więc optymistycznie podszedłem do startu. Poza tym na starcie czułem się bardzo dobrze więc podejrzewałem, że może to być dobry wyścig. Wystartowałem spokojnie, a potem cały czas wyprzedzałem. Jechało się fajnie. Trasa tego dnia to esencja MTB. Bez jakichś stromych wyryp, wszystko do wjechania, ogromne zróżnicowanie, od szerokich, szutrowych dróg leśnych, przez szlaki górskie najeżone korzeniami i kamieniami, wąskie single trawersujące zbocza gór, po jazdę szerokimi łąkami po trawie. Do tego piękne widoki i kibicujący turyści na szlakach. Najlepszy flow jazdy całego wyścigu. Power był niezły.
Podjazd pod Rycerzową zaczynałem na 13. miejscu (OPEN) z grupą czterech osób. Tam też zakolegowałem się z dwoma Rosjanami. Pod górę ta grupa mi odjechała, ale nie za daleko. Doszedł mnie Trek Gdynia i jeszcze jeden gostek. Oczywiście na zjeździe z Rycerzowej wszystkich łyknąłem i trochę odjechałem. Potem lekko opadłem z sił, dałem sie wyprzedzić paru osobom. Na sam koniec był podjazd pod Koczy Zamek w Koniakowie. Jakieś 2 km przed metą czekał na nas bardzo sztywny odcinek po płytach. Tam ujrzałem Treka Gdynia, który prowadził rower i nie był w stanie słowa z siebie wydusić. Aż się wystraszyłem, bo nie było z nim dobrze. Taki zgon 2 km przed metą…
W końcu skończyłem na 18. miejscu z czasem 3:41, tylko 3,5 min za miejscem 13. W sumie nieźle, bo nie byłbym w stanie tego dnia nic więcej najechać. Trek Gdynia przyjechał ponad 4 minuty za mną. W drodze do miasteczka gadałem z tymi dwoma Rosjanami. Śmieszni goście. Dodam, że znam rosyjski więc rozmowa po rosyjsku. Pytam: – где в Россий самые хороше места дла катания на МТБ? – Урал, Крым… Szybko przyzwyczaili się do nowo podbitych ziem :).
IV etap – Klimczok (22 czerwca 2014 r.)
Po trzecim etapie udałem się na basen, żeby przyspieszyć regenerację/rehabilitację. W dzień zawodów startowałem już z pierwszego sektora, no i czułem się mocny, co zawsze jest miłe. Na początek mieliśmy podjazd pod Kubalonkę i dość szybki, techniczny zjazd z góry Kozińce do Wisły na Jonidło. Tutaj warto zaznaczyć, że trasa na tym odcinku przebiegała niecały kilometr od mojego domu rodzinnego :).
Utrzymywałem się cały czas w czołówce. W Wiśle mieliśmy dłuuuugi podjazd po płytach, wzdłuż wyciągu narciarskiego Beskidy, na górę Czupel. Tutaj okazało się, że rzeczywiście jestem mocny. Jechało mi się wyśmienicie i jadąc swoim tempem ciągle wyprzedzałem. Minąłem m.in. Krystiana Piroga, który przytomnie zauważył, że „jedzie ZVL Sportiva”. Przekazałem mu pozdrowienia od Rafała Nogowczyka i odjechałem. Rafała wszyscy się boją, więc to taki chwyt psychologiczny :). Na podjeździe pod Grabową byłem już ok. 10. miejsca (OPEN). Potem, przed podjazdem na Klimczok, nastąpiła prosta technicznie, ale szybka i zdradliwa sekcja po dużych, luźnych kamieniach. Wiedziałem, że muszę uważać, bo łatwo dobić. Niestety, mimo to, jakieś 100 m przed końcem zjazdu ziścił się czarny scenariusz, dobiłem tylne koło i powietrze uciekło :(. Musiałem się zatrzymać, odkręcić wentyl, włożyć dętkę i napompować. Zajęło mi to w sumie pewnie jakieś 7 min. Trochę się zdziwiłem, że po zatrzymaniu dłuuugo nikogo nie było. Zdziwiłem i wkurzyłem, bo przewaga w tym miejscu była już spora. Potem jednak minęło mnie jakieś 15 bikerów.
No nic. Wsiadłem na rower i przeklinając pod nosem zabrałem się za odrabianie strat. Tyle, że całe zdarzenie wybiło mnie z rytmu, przez co dość ciężko podjeżdżało mi się pod Klimczok. Inna sprawa, że ciągle kogoś mijałem. Zjazd do Szczyrku przejechałem uważnie, co nie znaczy jednak wolno. W Szczyrku mieliśmy parę kilometrów do przejechania główną drogą… pod wiatr. Przede mną, jakieś 300/400 m jechała grupka 5 bikerów. Znów dziwiłem się, kiedy to udało mi się ich dojść jakoś w połowie asfaltu, w sumie bez większego problemu. Podjazd pod Skrzyczne ciągnął się w nieskończoność… tzn. na mapie, bo jechało mi się tak dobrze, że jak się skończył, to żałowałem, że nie jest dłuższy i nie mogę dojść jeszcze 3 gości, do których się szybko zbliżałem. Co się odwlecze, to nie uciecze… Dopadłem ich po zjeździe do Malinki. Następnie odjechałem na sztywnym podjeździe pod Cienków. Widziałem, że walczyli ostro i próbowali się trzymać, tyle że kolejne zjazdy znam na pamięć i mogłem jechać na 110 proc. Tyle ich widziałem.
Takie przemyślenia mnie dopadły na tym zjeździe: po 4 dniach ostrego przeginania na zjazdach miałem już tak wyczuty rower, że był jakby przedłużeniem nerwów na rękach i nogach. Żeby zyskać cenne sekundy na zjazdach, kamienie, korzenie, dziury, drzewa mijałem na milimetry będąc w 100 proc. pewnym, że mam wszystko pod kontrolą i że nic złego się nie stanie. Na podjeździe pod Zameczek przegoniłem jakichś 3 szosowców, którzy chyba chcieli się ścigać. Do mety generalnie cisnąłem jak oszalały, zero zmęczenia… Czułem się fantastycznie. Dla takich momentów/wyścigów człowiek trenuje i w ogóle żyje :).
Etap ukończyłem z czasem 4:06, na 9. miejscu w OPEN (mój najlepszy wynik w Trophy), jako 2. Polak w stawce, 5. w kat. M3. Myślę, że ostatni etap to był jeden z najlepszych wyścigów w mojej karierze.
W generalce skończyłem na 22. miejscu (mój najlepszy wynik w Trophy). Szkoda tych 7 minut, bo wtedy byłbym 7. w OPEN, 3. w M3 i 18. w generalce. A gdybym jeszcze nie stracił tych 10 min na 2. etapie…
Podsumowanie
Tegoroczne Trophy było dla mnie najprzyjemniejszym, w których startowałem – dzięki dobrej pogodzie, mojej dyspozycji, no i najlepszemu rowerowi (Black Tusk), na jakim było mi dane jeździć :). Miałem przy tym sporo funu (w końcu po to się jeździ na rowerze) i ogromną satysfakcję.
Szkoda tylko, że power jest dopiero w trzecim, czwartym dniu. Maratony, na których startujemy, to imprezy 1-dniowe. Przez to automatycznie nie wykorzystuję swojego potencjału. To już moje czwarte Trohy i za każdym razem taka sama historia. Odcięcie na 1. lub 2. etapie, bardzo udany 3. i fantastyczny power na ostatnim. Jak to przekuć na lepszą predyspozycję na -dniowych maratonach? Jeśli ktoś ma jakieś doświadczenia w tej materii, to zapraszam na piwo do Krakowa :).
Organizacja
Ciężko się do czegokolwiek doczepić. Organizacja u Grześka jak zawsze wzorowa. Na pierwszym etapie był jeden moment na Kozińcach, gdzie trzeba było skręcić w lewo z wygodnego asfaltu w polną drogę. Jadąc na zgonie i gryząc szprychy, można było to przegapić. Ja miałem szczęście, bo zawczasu ostrzegł mnie życzliwy kibic.
Małe rozczarowanie czekało mnie na mecie, gdzie okazało się, że nie ma dla mnie koszulki finishera :(. Wystraszyłem się, bo jak się wytłumaczę żonie z braku koszulki finishera? Jeszcze gotowa mnie posądzić, że zamiast na Trophy 4 dni siedziałem u jakiejś kochanki? Ogólne zmęczenie, podkrążone oczy, otarcia na szyi i „poczucie spełnienia” nasuwają jednoznaczne skojarzenia… Koszulka ma przyjść pocztą :).